Candomblé
Przejezdny, przechodząc obok, nie dostrzega nic specjalnego. Wiadomo, za każdą z rozsypujących się ścian, tacy sami ludzie, nędza faveli, problemy biedaków brazylijskiego miasta Salvador. Nie zauważa nawet, że mija właśnie świątynie afrobrazylijskiego kultu Candomblé. Tu nie ma jednak nie wtajemniczonych. Okoliczni mieszkańcy wiedzą, że za tymi szarymi ścianami mieszkają Bogowie. Tu jest świątynia, tu każdy przychodzi, aby podziwiać taniec Bogów i brać nadzieję, która pozwala walczyć z nędzą.
Z zewnątrz budynek kościoła wygląda jak cały szereg innych, ciągnących się rzędem po obydwu stronach zakurzonej ulicy. Front, niemalże rozpadający się ze starości. Taki sam jak wszędzie wokół odpadający, stary tynk. Kilka skarłowaciałych drzewek przed wejściem. Duże poniszczone okiennice, bez wprawionych szyb. Wszystko niepozorne, nie zwraca uwagi swoją biedną szarością.
Inaczej jednak sprawa przedstawia się, kiedy przekroczymy próg dużych drewnianych drzwi wejściowych. Okazuje się, że to ukryty przed zewnętrznym światem kościół. Dom składa się z kilku izb. Położone są one wzdłuż schodzących w poprzek od ulicy schodów. Główne pomieszczenie, „kościół”, to mała sala, licząca sobie może 70 m kw. Dziś cała przystrojona jest odświętnie. Różowe firanki, kokardy, sufit pokryty cienkimi wstążkami z krepiny. Na ścianach niewielkie obrazki i zdjęcia przedstawiające obrzęd, wizerunki bóstw, czarno-białe fotografie ludzi o poważnych, skupionych spojrzeniach. W końcu sali znajduje się przystrojone kolorowymi kokardami podwyższenie pełniące funkcję ołtarza. Dla Europejczyka, wszystko wyglądałoby kiczowato, zbyt kolorowo. Różnica gustu, po prostu tu w Brazylii kolory są dużo bardziej intensywne, jaskrawość nie razi.
Dzisiaj wielkie święto. To specjalny dzień poświęcony bóstwu Oxum (oszum), bogini wody. Dzisiejszy obrzęd będzie w całości upływał pod jej znakiem. Jest to jedno z najważniejszych świąt religijnego roku w Condomblé.
Candomblé. Jest ono praktycznie niedostępne dla zwiedzających Brazylię turystów. Najczęściej można usłyszeć jedynie pogłoski, ukształtowane na podstawie obejrzanych przedstawień teatralnych, które zostają wyreżyserowane na bazie prawdziwych obrzędów. Niewielu jednak ludzi „z zewnątrz” widziało i wie na czym w rzeczywistości polega odprawiany rytuał. Dodatkowego smaku dodaje fakt opętań, które stanowią właściwy rdzeń obrządku. W efekcie powstaje wiele mitów. Nieraz szkodliwych. Utożsamiających Candomblé, podobnie jak haitańskie Wudu, z czarną magią, krwawymi ofiarami i zombie. O ile w wypadku Wudu można mówić o pewnej zgodności niektórych faktów z niektórymi pogłoskami, to w przypadku Candomblé jest zupełnie inaczej.
Pewien stary mistrz Capoeiry powiedział kiedyś, że kultura afrobrazylijska nie ma swoich bibliotek, w żadnych księgach tak naprawdę nie jest zapisana jej historia. Jedyną taką księgą jest Candomblé, które zawsze było schronieniem dla brazylijskiego ludu, nieformalną instytucją, która zbierając stare zwyczaje i tradycje, wchłaniając je, czyniła je częściami obrządku.
Wchodzimy do przystrojonej kolorową krepiną sali. Pod ścianami ławki, podwyższenie dla bębnów. Wokół krząta się kilka osób zajętych ostatnimi przygotowaniami. Panuje dziwny zapach. Nasuwa się skojarzenie palonego kadzidła o mydlano owocowym zapachu. To tancerze okadzają siebie i stroje dokonując przedrytualnego oczyszczenia.
Decanio, nasz przewodnik i jedna z najbardziej szanowanych osób społeczności mówi, że trzeba trochę poczekać, bo uroczystość, jak zwykle wszystko w Brazylii, opóźnia się. Trwa to jakieś półtorej godziny. To jedna z wielkich tajemnic tego kraju, że wszystko jest spóźnione, a jednak funkcjonuje.
Tak też jest z oczekiwaną ceremonią. Dopiero po dłuższym czasie coś w końcu zaczyna się dziać. Krzątanina przybiera na sile. Pojawia coraz się więcej osób na sali. W powietrzu zaczyna się unosić zapach jedzenia, mieszając się z wszechobecnym kadzidłem. Jedzenie jest jedną z pierwszych i najważniejszych części uroczystości. Ma ono chronić uczestników przed niepowołanym opętaniem, ale też dodać sił na resztę wieczoru.
Obowiązkowo my także musimy więc się posilić. Zostajemy wprowadzeni do sali pełniącej funkcję kuchni i jadalni. Pomieszczenie ma niski strop i grube kamienne ściany z malutkimi okienkami bez szyb. W środku jest niewiele miejsca. W panującym półmroku walają się sterty drewna na opał, starych garnków i całej rzeszy innych sprzętów niewiadomego pochodzenia i użytku. Reszta pomieszczenia zastawiona jest dużą starą kuchnią węglową oraz podłużnym stołem. Siadamy obok kilku innych posilających się przed uroczystością gości. Gruba, nachmurzona murzynka podaje nam od razu po talerzu wypełnionym buchającym parą pożywieniem.
Machinalnie przypominają się legendy o starych kapłankach Candomblé przyrządzających potrawę z domieszką krwi dziecięcej. Na szczęście są to tylko opowieści, które można usytuować zaraz obok naszej, rodzimej legendy o czarnej Wołdze porywającej ludzi, która w latach pięćdziesiątych krążyła po polskich wsiach.
Podano mięso, przyrządzane na trzy sposoby, ryż, kilka rodzajów mielonych na papkę warzyw i owoców morza (tradycyjny sposób obróbki pożywienia w Brazylii), oraz ciasto z korzenia manjoki. Zalazła się także nieśmiertelna farofa. To także korzeń manjoka, ale utarty. Farofę używa się w Brazylii powszechnie, obsypując nią praktycznie każdy nadający się do spożycia rodzaj jedzenia. Dosyć trudno się do niego przyzwyczaić. Historia brazylijskiej kuchni sięga czasów niewolnictwa, a wówczas jedzono w zasadzie wszystko co było zdatne do spożycia, zwłaszcza farofę.
W pewnym momencie zwróciłem uwagę na człowieka siedzącego u szczytu stołu i przyglądającego się mi od dobrych pięciu minut. Był to karzeł, wzrostu około 1,40 m, czarnym kolorze skóry, nienaturalnie wielkiej, bezzębnej głowie i równie wielkim garbie na plecach. Patrzył się na mnie niezwykle intensywnie, z uwagą lustrując to nowe dla niego zjawisko. Była w nim jakaś dziwna siła. Dawało się niemalże wyczuć energię przyczajoną za taksującym spojrzeniem.
Później okazało się, że to on właśnie jest mistrzem ceremonii. Swoim jednostajnym, chropowatym głosem wzbudza w tancerzach szał opętania. To on rozmawia z Bogami.
Czym jest Candomblé? Leszek Kolankiewicz w swojej książce „Samba z Bogami” podaje prawdopodobną etymologię słowa Candomblé: „...”candomblé” miałoby być hybrydą złożoną ze słów „candombe” i „ilé”: gdzie pierwsze to zespolenie „ka” (w narzeczu kimbundu: zwyczaj) i „ndombe” (w narzeczu kikongo: czarny, murzyński) i znaczy dosłownie „zwyczaj murzynów” – a ściślej: dawne tańce murzyńskich niewolników – drugie zaś to słowo jorubijskie oznaczające „dom”.” I to jest pierwszy charakterystyczny rys Candomblé. Mówi się o nim jako o religii afrobrazylijskiej. Jest ono pochodną kultów afrykańskich ludów, głównie plemion Joruba. Przywędrowało do Brazylii razem z falą niewolnictwa, która rozpoczęła się w szesnastego wieku i w niedługim czasie zalała całą Brazylię mieszkańcami Czarnego Lądu. Był to charakterystyczny i ważny moment, nie tylko dla kształtowania się religii afro-brazylijskiej, ale także dla całej tamtejszej kultury. Miejscowi Indianie zostali zmuszeni do interakcji z kulturą czarnych ludów Afryki, oraz z ekspansywną obecnością białego człowieka. W konsekwencji nastąpiło jedyne w swoim rodzaju zderzenie trzech kultur, które zaowocowało wielobarwnym synkretyzmem obecnym do dzisiaj, zarówno w kulturze, sztuce, jak i brazylijskiej religii. Tak więc mówi się raczej o zespole różnych kultów, niż jednorodnej religii Candomblé. Zależnie od obszaru i rodzaju wpływów, jakim były poddane kulty afrykańskie, powstały różne jego odmiany. Odznaczają się one bądź to domieszką wierzeń rdzennych mieszkańców Ameryki południowej (np. pajelança), bądź wpływem chrześcijaństwa (umbanda), a nawet obecnością elementów europejskiego spirytualizmu[1](obydwa poprzednie).
Kończymy jeść koło jedenastej w nocy. Niezauważalnie pojawia się coraz więcej osób. Tak, że kiedy wychodzimy z kuchni, w wąskich korytarzach świątyni panuje już głośny gwar. Ludzie piją, jedzą, palą papierosy. Daje się wyczuć nastrój wesołego spotkania towarzyskiego. Co mnie jednak zdziwiło, nigdzie nie ma alkoholu, ani wszechobecnych w Brazylii narkotyków, a sielanka wieczornego spotkania niesie w sobie drugie dno, będące pełnym szacunku oczekiwaniem.
Nagle zaczyna się jakieś ożywienie. Pojawiają się majestatycznie wyglądające kobiety, ubrane w rozłożyste białe suknie i sznury korali. Wszystkie mają obwiązane na piersiach chusty. Ktoś daje znak, że to już czas, że ceremonia się rozpoczyna.
W głównej sali prawie wszystkie miejsca zajęte, zapchane. Jest duszno i panuje gwar. Wokół rozchodzi się zapach kadzidła. Od razu, przy wejściu następuje podział widowni na męską i kobiecą część. Zostajemy rozdzieleni na dwie gromady, które siadają naprzeciwko siebie, po obydwu końcach sali. Jest około 100 osób. Nie wszyscy więc mają szansę wejść do środka. Jedni cisną się przy wejściu i pomiędzy ławkami, ci co zrezygnowali, tłoczą się na zewnątrz, przy dużych, wychodzących na wąskie podwórze oknach. To wymarzona publiczność teatralna, nie zdominowana przez władzę ponumerowanych miejsc i totalitarnych sektorów, otacza ciasnym, pulsującym kręgiem, miejsce, w którym ma spełnić się widowisko.
W jednym końcu sali znajduje się podwyższenie dla bębnów. Obok miejsce dla tych najbardziej uhonorowanych, mistrza ceremonii i najstarszych członków społeczności. Miedzy nimi dostrzegamy naszego przyjaciela Decanio, który umożliwił nam uczestnictwo w rytuale. Pomimo, że panuje nieopisany tłok, to środek sali pozostaje wolny. Tu będzie się odbywać ceremonia.
Nagle wszystko przycicha. Na znak prowadzącego kapłana ucichają rozmowy i beztroski gwar. Zaczynają grać bębny. Po chwili z trzeszczącego głośnika wydobywa się chropowaty głos kapłana. Ni to śpiew, ni to monolog. Kolejne strofy mantrującej modlitwy zaczynają się wwiercać w moje uszy. Ten potok niezrozumiałych słów rozpoczyna ceremonię.
Szczególnie wyraźny jest w Candomblé rys chrześcijański. Przez długi czas wszystkie przejawy zarówno kultury, jak i rdzennej religii wśród czarnych niewolników były konsekwentnie zwalczane przez ich białych panów. W zamian narzucone zostało chrześcijaństwo, jako religia obowiązująca. Jednak wynikiem panującej chrystianizacji wcale nie był zanik dotychczasowych form kultu, ale coś wręcz przeciwnego. Oryginalne kulty przywiezione z Czarnego Kontynentu zasymilowały część narzucanego im „białego obrządku”, co zaowocowało specyficznym synkretyzmem w dziedzinie religii. Chrześcijaństwo stało się jakby płaszczykiem zarzuconym na formy starego obrządku, zmieniając zewnętrzny obraz, nie zmieniając natomiast ogólnych założeń ani istotowego sensu poszczególnych elementów składowych. I tak na przykład większość bóstw, mających pochodzenie jeszcze afrykańskie, dopracowało się odpowiedników wśród chrześcijańskich świętych, np. Yemanjá to Matka Boska, Oxóssi to św. Jerzy, a Oxumarê to święty Bartłomiej[2]. W ten sposób czarny niewolnik, mówiąc o jednym z chrześcijańskich świętych, w rzeczywistości nawiązywał do bóstw swej właściwej religii. Możliwe to było jednak nie ze względu na prosty trik, mający ratować elementy represjonowanej kultury, ale dzięki pewnej odpowiedniości na płaszczyźnie ontologicznej obu religii. W Condomblé jest wiele bóstw (tych, które wcielają się podczas opętań jest dokładnie szesnaście). Zwą się one orixás. Nie są one jednak w ścisłym tego słowa znaczeniu bogami, dlatego możliwe jest ich wzajemne przenikanie z figurami katolickich świętych. To raczej bóstwa, pełniące właśnie podobną rolę jak święci w chrześcijaństwie. Każde z nich jest odpowiedzialne za określoną dziedzinę życia zarówno duchowego jak i materialnego swoich wyznawców. Co charakterystyczne, religia Candomblé, podobnie zresztą jak wiele podobnych kultów z obszaru Ameryki Południowej, jest związana mocno z kultem zmarłych przodków, którzy są niezwykle znaczący w życiu ziemskiej społeczności. Bierze to swój początek jeszcze z afrykańskich kultów, w których wierzono, że zmarli nie odchodzą od razu, lecz przebywają w pobliżu swojej społeczności. Niektóre z dusz zmarłych zyskiwały sobie większy respekt od reszty, stawały się ważne, niekiedy nawet zyskiwały status bóstwa. Takie jest pochodzenie większości afrykańskich orixás.
W pewnym momencie otwierają się drzwi obok podwyższenia dla bębnów. Powolnym tanecznym krokiem do pomieszczenia wkracza dziesięć kobiet ubranych w białe suknie i białe turbany na głowach. To córy bogów, jak podaje Kolankiewicz tłumaczenie brazylijskiego „filhas de santos”. Wszystkie są obwieszone naręczami kolorowych wisiorów i korali. Niektóre z nich są świętymi naszyjnikami, oznaczającymi bóstwo opiekuńcze.
Ludzie zaczynają klaskać i śpiewać, przyłączając się do chropowatego głosu kapłana, płynącego z rozstawionych w rogach sali głośników. Wszystko to wygląda jak jakaś świąteczna, wesoła zabawa wielkanocna i nic specjalnego na razie się nie dzieje. Zaczynam się nawet w pewnym momencie trochę nudzić i rozglądać wokoło w poszukiwaniu co ciekawszych członków uroczystości. Do czasu. W pewnym momencie orientuję się, że bębny grają coraz szybciej i mocniej. Ich rytm zaczyna się jakby ustalać zgodnie z jakąś potężną energią, która uaktywnia się powoli w śpiewie, tańcu, muzyce. Z początku trudno zorientować się co właściwie ulega zmianie, ale karnawałowy taniec, który dało się zaobserwować jeszcze kilkanaście minut temu, teraz ustępuje czemuś obcemu, nadającemu jednolity wyraz barwnej plątaninie korowodu. Czarny karzeł mocniej chwyta swój przedpotopowy mikrofon i z nową mocą wznawia swój niemiłosierny, chropowaty śpiew. Monotonnie i głęboko w moim mózgu coś rozpoczyna kołatanie. Robi się nagle bardzo gorąco, wszystko zaczyna pulsować, a ja łapię się na tym, że tańczę razem z całą salą. Oddycham kilka razy głęboko. Rozglądam się w poszukiwaniu znajomych elementów sali i pulsowanie staje się lżejsze, dając błogie wytchnienie.
Chwila spokoju kończy się jednak bardzo szybko. Taneczny korowód trwa co prawda dalej, ale niektóre z jego uczestniczek już po krótkim czasie zaczynają się trząść i rytmicznie wyrzucać w różne strony kończyny swojego ciała. Z małych drzwi przy scenie wypadły inne kobiety, ubrane mniej odświętnie. (Będę je nazywał za Kolankiewiczem ekedes, czyli opiekunki opętanych.) Zaczęły one obwiązywać wokół piersi białymi chustami tańczące postacie. Stojąca obok mnie kobieta informuje mnie, że to obwiązywanie zmusza ogarniętych transem tancerzy do głębszego oddychania przez brzuch.
W Candomblé jest jeden najważniejszy i prawdziwy Bóg, nosi on miano Olórun. Tutaj, tak samo jak w chrześcijaństwie, wyznaje się ontologiczną Jego obecność. Różnica polega jednak na tym, że mimo, że stworzył On świat, to nie jest w ogóle zainteresowany jakąkolwiek weń ingerencją. Dlatego też, mimo, że najważniejszy, to nigdy nie jest on przywoływany podczas rytualnych opentań. Podczas opętań pojawiają się natomiast orixás. Jest ich szesnaście, które opętują i cztery (cztery ostatnie z wymienionych), które nie opętują: Oxalá (pod dwiema postaciami Oxaguiá i Oxalufá), Yemanjá, Nanã, Xangô, Ogun, Iansá, Oxum, Obá, Oxóssi, Oxumarê, Omolu-Obaluaiê, Euá, Iroko, Logunedé, Ossáim, Ibêji, Ifá, Bâiani, Exu[3]. Wstępują one w ciała tancerzy, używając ich jako „wierzchowców”, które „dosiadają”[4].
Właśnie opętanie jest rdzeniem i jedną z niewielu cech wspólną wszystkim odmianom kultu Candomblé. Nie wiadomo dokładnie, na czym polega, ale przywiezione zostało ono do Ameryki Południowej jeszcze z Afryki, a jego korzenie sięgają prawdopodobnie opętańczego kultu Dionizosa w starożytnej Grecji. Zostaje wywoływane poprzez rytm wystukiwany na bębnach przy specyficznym sposobie rytualnego tańca. Opętany tancerz zostaje „dosiodłany” przez bóstwo, traci na pewien czas indywidualność, niejako „użyczając” swego ciała konkretnemu bóstwu. Jest to Najbardziej charakterystyczny element religii Candomblé. Z tego też powodu niektórzy uważają religie opętań za czczenie ataku choroby psychicznej. Jak jednak wytłumaczyć to, że opętany tancerz zachowuje się w bardzo charakterystyczny, właściwy tylko dla danego bóstwa sposób, które pojawia się na wezwanie przypisanego tylko jemu rytmu muzycznego, najczęściej podczas poświęconego jemu świętu. Augusto Decanio, emerytowany lekarz i mistrz Capoeira od dawna zajmuje się fenomenem oddziaływania niektórych rytmów na człowieka.
- Muzyka jest trwale związana z naturą człowieka. Od zawsze była mu potrzebna, aby żyć i prawidłowo funkcjonować. Natomiast niektóre dźwięki pobudzają bardziej, wyzwalają gwałtowne emocje. Tak właśnie jest w przypadku Condomblé.
Decanio mówi, że ten rodzaj muzyki, oparty na mocnej grze bębnów (atabaque), przy udziale metalicznego dźwięku dzwonków (agogo), stymuluje i wprowadza tancerzy w stan opętania. Co ciekawe, każdemu z bóstw odpowiada inny rodzaj opętania, stymulowany przez specjalnie zarezerwowany rytm.
Przybywają Bogowie! Trzęsące się kobiety są sygnałem, że zaczyna się właściwa część ceremonii. To pierwszy atak. Trwa niespełna godzinę i charakteryzuje się gwałtownym przypływem niekontrolowanej energii. Jest jak wystrzał tłumionych przez ludzi emocji. Panuje stan pełnego oszołomienia i ekscytacji. Podczas, gdy kolejne kobiety padają na ziemie w konwulsyjnych drgawkach opętania, bębny jeszcze przyśpieszają swą grę niezauważalnie zmieniając rytm. Ludzie zgromadzeni na sali wybuchają energią, jakby rozjuszeni pierwszymi opętaniami. Tłum faluje, wyrzucając z siebie radosny wrzask, który zderza się z górującą ponad wszystkim grą bębnów, które są jak dudniący, niezachwiany chór, nadający wszystkiemu jakiś odgórnie narzucony sens muzycznych fraz. Ten niekontrolowany szał trwa do czasu, aż wszystkie przebrane na biało kobiety zostaną opętane.
Ten szaleńczy występ kończy się przerwa. Tancerki znikają gdzieś, wyprowadzone przez wtajemniczone kobiety, te same, które obwiązują wcześniej chustami ciała tańczących. To co się działo dotychczas, było tylko nie ukierunkowanym wystrzałem energii. Nie dało się jeszcze dostrzec charakterystycznych cech poszczególnych opentań. Rytuał nie nabrał jeszcze właściwego sobie kształtu. Teraz następuje czas rytualnego posiłku. Ludzie muszą znowu się pożywić, aby mieć siłę na zbliżające się spotkanie z bóstwami. Na dużych liściach podano watapa, tradycyjny posiłek składający się z mielonych krewetek i farofy, zmieszanych z ugotowanymi na twardo jakami i rozdrobnionym chlebem.
Przerwa trwa około pół godziny. Głośne śpiewy ustępują na pewien czas miejsca ożywionym rozmowom, które stopniowo budują opanowujący pomieszczenie wesoły gwar. Na chwilę znowu wszystko wygląda jak wieczorne spotkanie, w którymś z miejscowych barów. Po niedługim czasie wracają jednak bębny. Ich donośny dźwięk, na razie powolny i majestatyczny, zwiastuje powrót rytuału, w ściślejszym tego słowa znaczeniu.
Bardzo ważne jest wychwycenie specyfiki mszy Condomblé, podczas której sfera sacrum pojawia się i odchodzi, z pozoru zupełnie chaotycznie i spontanicznie zamierając na rzecz hurgotu ciżby, która oblepia ze wszystkich stron puste pomieszczenie rytualne. Zrozumienie, że to co święte, to co rytualne, wyradza się i przeplata z gwarem rubasznej, głośnej zabawy, z żywiołowym, pełnym energii spotkaniem lokalnej społeczności, jest niezbędnym kluczem dla zrozumienia istoty zjawiska mszy Candomblé.
Candomblé było prześladowane, tak jak ludzie, którzy je uprawiali. Z powodu niemożności uprawiania jakiejkolwiek aktywności kulturowej zaczęto je więc postrzegać nie tylko jako religię, ale także jako ostatni bastion zatrzymujący w sobie wszystko to, co zwalczała dominująca wówczas kultura europejska. Stało się więc ono swego rodzaju encyklopedią, która zapisywała w swoim obrządku wszystko to, co ważne było dla Afrobrazylijczyków: zarówno sztukę, kulturę, jak i życie po prostu.
Bardzo ważna jest ta codzienność, złączenie Candomblé z prostym życiem. Sacrum „wychodzi” ze świątyni na ulicę. Przepaja ją, nadając sens codziennym ludzkim sprawom, ale też biorąc z powrotem do świątyni to, co żywiołowe i twórcze, a z życia właśnie płynące. Nadaje to Candomblé silnego motywu karnawałowego. Rytuał jest zawsze niezwykle głośny, radosny, pozornie przypominający właśnie zabawę karnawałową, ale jednocześnie powala bezpośredniością autentycznego przeżycia. Oczywiście karnawałowe uniesienie, które towarzyszy rytuałowi, nie jest główną jego częścią. Gdyby tak było, to stał by się on właśnie brazylijskim karnawałem. Wydaje się, że tajemnica tkwi w muzyce. Święte rytmy, obecne przez cały czas trwania ceremonii narzucają rytuał, wymuszają wręcz stopniowe przeobrażanie się karnawału w ceremonię. Mówi się, że Condomblé „zagląda” w ludzką duszę. Być może jest tak, ponieważ jego rytm jest skonstruowany w taki sposób, aby wyzwalać i oczyszczać, wyrzucać na zewnątrz to, co głęboko ukrywane.
W katolicyzmie chwila obcowania z Bogiem jest zawsze czymś najbardziej prywatnym, niedostępnym dla innych. Podczas gdy w Condomblé mamy do czynienia z intersubiektywizacją tego doświadczenia. Staje się ono czymś obiektywnym właśnie poprzez uwspólnienie go w rytuale pełnym radości, muzyki i tańca. Mógłby ktoś powiedzieć, że to samo dzieje się w obrządku katolickim, choćby podczas mszy świętej, nie mówiąc już np. o pielgrzymkach lub dużych zgrupowaniach wiernych. Lecz mimo wszystko chwila, gdy na ołtarzu zostaje dokonana święta ofiara, jest przeżywana przez każdego z wiernych z osobna. Będzie ona doświadczeniem prywatnym. Dla każdego nieskończenie indywidualnym i intymnym, a przez to świętym.
W Candomblé ludzie wytwarzają ten ołtarz wspólnie. Poprzez muzykę i wspólny taniec społeczność staje się jednością dzielącą się doświadczeniem religijnym. Świętość staje się prosta i czytelna. Dogłębnie porusza właśnie poprzez swoją oczywistość. Maya Deren w swojej książce „Bogowie haitańskiego Wodu” poświęconej, pokrewnej Candomblé, religii woduistycznej pisze, że cywilizacja zachodnia zatraciła już zdolność tego jednania się w religijnym uniesieniu. Podczas, gdy w katolicyzmie każdy sam przeżywa uniesienie religijne, w rytuale wodu dochodzi do uwspólnienia doświadczenia sacrum, które poprzez swój wymiar społeczny, poprzez to, że wszyscy biorą w nim udział oczyszcza, całą społeczność.
Rozmowy znowu cichną. Jak na komendę tłum przeradza się z biesiadników na powrót w ofiarników. Nadeszła właściwa część uroczystości. Sala wypełniona jest po brzegi rozemocjonowanymi ludźmi. Jest gorąco, niemal nie do wytrzymania. W powietrzu unosi się duszny zapach kadzidła, zmieszany z wonią potu. Kobiety pojawiają się znowu przy dźwięku bębnów. Wchodzą na salę tym samym rytmicznym, rozkołysanym krokiem, znamionującym stan głębokiego transu. Tym razem nie mają już na sobie białych sukien. Ich stroje różnią się teraz od siebie kolorami i stylem wykończenia. Każda z nich dzierży w rękach małe przedmioty, jak np. miniaturowy miecz, tarczę lub sierp. Odmienność kostiumów ma znamionować konkretnych bogów, którzy opętali poszczególne tancerki. Kobiecy pochód wygląda teraz naprawdę imponująco. Robią wrażenie potężne, strojne suknie, skrzące się błyszczącymi nićmi i wszywanymi, różnokolorowymi świecidełkami. Widać, że na przygotowanie każdej z sukni przeznaczono wiele czasu i pieniędzy. Prawdopodobnie są one warte więcej niż całoroczny zarobek zakładających je kobiet, dla których wielkim zaszczytem jest przywdziewanie tych rytualnych kostiumów, oraz to, że one właśnie zostały wybrane do opętańczego tańca.
Każda z sukni odznacza się swoim indywidualnym krojem, barwą i rodzajem dzierżonych przez tancerki atrybutów. Są to ozdoby przynależne poszczególnym bóstwom. Toteż każda z kobiet musi oddzielnie zaprezentować charakter swojego bóstwa. Tancerki rozpoczynają powolny taniec wokoło sali. W utworzonym przez tłum kręgu ukazują się ludziom orixás, jakby na specjalnym pokazie mody, zdominowanym przez boskich modeli. Ten taniec trwa przez pewien czas. Uderzenia bębnów i chroboczący śpiew karłowatego kapłana stają się bardziej intensywne. Owocuje to intensyfikacją transu, któremu poddane są kobiety. Każde z bóstw porusza opętanym przez siebie ciałem za pomocą specyficznego, przynależnego tylko sobie rodzajowi tańca. Korowód nabiera rozpędu, a rozdygotane, wijące się kobiety rozpychają napierający na nie tłum. I w tym momencie muzyka się urywa. Opiekunki w białych sukniach usadzają powoli nieświadome kobiety na ziemi lub na krzesłach w jednym rogu sali, zostawiając wolne miejsce pośrodku pomieszczenia. Na czas jakichś piętnastu minut zapada absolutna cisza. Dzieje się coś niezauważalnego, a bardzo ważnego, czego współuczestnikami stajemy się także my, obserwatorzy uroczystości. -Niekończący się nastrój oczekiwania.
Nagle wszystko znowu wybucha. Bębny i mistrz ceremonii zaczynają szaleć ze zdwojoną mocą. Tłum jak na komendę dostaje ataku, wszystko faluje i rzuca się wspomagając potężną falę rytuału. Jedna z barwnie ubranych tancerek- bóstw zaczyna krzyczeć. Wstaje i dostaje spazmatycznych drgawek, to samo dzieje się w różnych częściach sali. Tuż obok mnie upada w tym momencie na ziemię i zaczyna się wić stojąca dotychczas w tłumie kobieta. Od razu białe opiekunki podbiegają obwiązać ją chustami. Jak się dowiedziałem od stojącej obok mnie kobiety, to był tak zwany niekontrolowany trans. Bardzo źle widziany podczas tego typu uroczystości przez miejscową społeczność. Nazywa się go tak, ponieważ osoba opętana nie przeszła wymaganej inicjacji, która zezwala jej na wzięcie udziału w ceremonii, a samo opętanie odbywa się bez przygotowania, które ma wspomóc opętywaną. Moja informatorka dodała jeszcze:
Widocznie przyszła ona tu z jakimś dużym, nie rozwiązanym problemem w swojej duszy.
W tej części ceremonii każde z bóstw przedstawia swój taniec. Każda z murzynek, po kolei ukazuje kwintesencję opętującego ją bóstwa. Odbywa się to za pomocą różnej symboliki, przy innym rytmie. To prezentacja mocy bóstw, kwintesencja odprawianego rytuału.
To jest ostatnia, uporządkowana część uroczystości. Potem wszystko pogrąża się w szaleństwie wspólnego tańca i dudnienia bębnów. Rytuał zaczyna zatracać znowu swój uporządkowany wyraz. Jakiś elegancki mężczyzna w garniturze pada także ofiarą opętania. Widzę jego twarz wykrzywioną grymasem jakiejś napierającej furii. Kobiety mające nad wszystkim pieczę muszą obwiązywać jego ciało ręcznikami, bo brakuje już białych chust. Tłum faluje, wydziera się, wyśpiewuje kipiącą na sali energię. Ludzie zaczynają mieszać się jak w wielkim huczącym tyglu z białymi służkami, niezmordowanymi bębniarzami i bóstwami orixas.
Potem już tylko zmęczenie. Jest godzina czwarta w nocy. Nie wiem, w jaki sposób znalazłem się w taksówce, razem z Decanio. Czuję zmęczenie, ale też jakieś cudowne ukojenie, jakby świat magii orixas, który zostawiłem za sobą w favelach Salvadoru, podbudował i wzmocnił moją słabą, europejską duszę.
Maciek Rożalski
Bibliografia:
-Leszek Kolankiewicz :”Samba z Bogami” wydawnictwo KR, 1995
-Maya Deren: „Bogowie haitańskiego Wodu”
[1] Dane zaczerpnięte z „Samby z Bogami” Leszka Kolankiewicza
[2] Dane zaczerpnięte z książki „Samba z Bogami” Leszka Kolankiewicza
[3] Zaczerpnięte z „Samby z Bogami” Leszka Kolankiewicza
[4] Sformułowania zapożyczone z ksiażki Mayi Deren „Bogowi haitańsiego Wodu.”
Fragment pochodzi z stronyhttp://www.capoeiraangola.pl/Capoeira_Angola_Warszawa/Candomble_-_tekst.html